czwartek, 22 kwietnia 2010

76.


Ostatnie dni sprawiają, że zabawy w domowym zaciszu stają się moim rytuałem. Jednakże muszę wyznać, że bardzo lubię zwiedzanie świata z perspektywy wózka i z niecierpliwością oczekuję widoku Mamusi, która niesie kurtkę i buty, ponieważ zwiastuje to rychłe wyjście na miasto. A na mieście się dzieje!
W każdym razie, w takie deszczowe dni, jak teraz, kiedy Mamusia nie chce się za bardzo poświęcić i moknąć na spacerze (dlaczego tylko Ona ma przemoczone ubranie, a ja jestem suchy, nie wiem), zostajemy w mieszkaniu. W domu wszystkie kąty są mi dobrze znane, więc Rodzicielka musi włożyć trochę wysiłku w to, abym nie dąsał się w zakamarkach.  Wczoraj jednak dałem się chwilowo zwieść, ponieważ, gdy z zawziętością godną lepszej sprawy męczyłem się  z rozrzucaniem piankowych puzzli po podłodze, Mamusia zniknęła mi z oczu. Ciekawe, skąd Ona wiedziała, że przez kilkanaście minut będę z lubością oddawał się przyjemności destrukcji misternej układanki? Chyba ma jakiś specjalny czujnik służący do kontrolowania moich poczynań, bo już nie pierwszy raz spotyka mnie podobna sytuacja. Zboczyłem trochę z tematu, więc wracam na właściwy tor. Gdy po kilku minutach zabawy coś mi nie pasowało, a klocki tworzyły twórczy bałagan, rozpocząłem poszukiwanie Rodzicielki. Szybko je zakończyłem, bo Mamusia była w kuchni (Aha!) i knuła coś w tajemnicy. Biedaczka kombinowała posiłek dla mnie, bom się zmęczył szabrowaniem mieszkania. Nie była to jednak zwykła przekąska, bo Mamusia zainspirowała się musem w tubce firmy  BoboVita. Z racji tego, że akurat na ten w wygodnym opakowaniu muszę czekać jeszcze dwa miesiące (a podobno, jak się kończy rok to można jeść wszystko!!), więc mus ze słoiczka przełożyła do foliowej torebeczki i odcięła róg. Zaciekawiło mnie to, nie powiem. Prawdziwa zabawa ostatecznie zaczęła się po przejściu do pokoju. Mamusia na podłodze rozłożyła duży talerz i rozpoczęła wyciskanie owocków, a każdą rzecz, którą wyrysowała na naczyniu z lubością rozciapałem, dzięki czemu nadałem ostateczny kształt naszemu dziełu. Potem odkryłem, że „farba” jest jadalna, a nawet pyszna, więc tworzenie ustąpiło miejsca konsumpcji.
Okołopołudniowa owocowa rozpusta niespodziewanie przypomniała mi się podczas kolacji. Z tym, że zmieniłem nieco formę zabawy, ponieważ, gdy Tatuś próbował nakarmić mnie kleikiem, ja z przyjemnością Go nim opluwałem. Świetna zabawa, ale Rodzice byli średnio zadowoleni moimi poczynaniami, na a ja sam zacząłem się niesamowicie kleić i lepić, bo duża część kaszki nie doleciała do Tatusia i została na mnie. Okazałem jednak Rodzicom dobre serce i bez ociągania zasnąłem, gdy tylko moja głowa dotknęła łóżka.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Franek dziękuje za komentarz i pozdrawia!

Powered By Blogger